17 września 2016 r. ok. godziny 13:00, Berlin. Tłum ludzi powoli gromadzi się na placu przed Reichstagiem wokół wcześniej przygotowanej sceny. Młodzi, dzieci i osoby starsze, większość trzyma w rękach tablice z treściami o charakterze pro-life w języku niemieckim. Za chwilę wyruszą w marszu, będącym symbolem otwartego promowania wartości, których pragną bronić. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda normalnie. W kraju demokratycznym zebrała się pewna część społeczeństwa, która zgodnie z przysługującym jej prawem chce w pokojowy sposób zamanifestować ważną dla nich ideę – obronę życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Takie marsze organizuje się przecież również w Polsce. Jednak każdy stojący na uboczu obserwator od razu zauważy zbyt dużą liczbę policjantów, która nie pasuje do tak „pokojowej manifestacji”…
Bractwo Małych Stópek podobnie jak w latach poprzednich postanowiło wesprzeć swoją obecnością berlińskich obrońców życia na marszu. Ci z nas, którzy przyjechali tu nie po raz pierwszy dobrze wiedzieli czego się mogą spodziewać. Marsz dla Życia w Berlinie podobnie jak każdy Marsz dla Życia w Polsce jest organizowany po to, aby pokazać jak wielu jest ludzi, którzy uważają życie za prawdziwy cud i cenią je wyżej niż jakąkolwiek inną wartość. Jednakże podczas gdy w Polsce krytyka marszów dla życia nie przeszkadza ich organizatorom w przemarszu ani nie ubliża otwarcie jego uczestnikom, to w Berlinie przybiera ona formę kontrmanifestacji, która w wulgarny sposób szydzi i obraża wszystkich stających na jej drodze obrońców życia.
Relacjonowałam już niejeden berliński marsz dla życia i tym razem postanowiłam bliżej przyjrzeć się wpierw happeningowi, który już od 4 lat dokładnie w dniu Marszu dla Życia w Berlinie na pół godziny przed jego wyruszeniem, organizują jego przeciwnicy pod Bramą Brandenburską. Kiedy zjawiłam się tam, zobaczyłam że dopiero się przygotowują. Było ich ok. 15, w większości kobiety, krótko ścięte, przebierały się w czarne bluzki z fioletowym napisem „Moje ciało, mój wybór” w języku niemieckim.
Są tu osoby z różnych środowisk lewicowych, członkowie partii politycznych, aktywiści, którzy walczą o równouprawnienie osób homoseksualnych w naszym kraju, ale również wszyscy Ci, którzy popierają naszą walkę z zakazem aborcji, czyli walkę z paragrafem 218 kodeksu karnego, który dopuszcza przerwanie ciąży tylko do 12 tygodnia od zapłodnienia – tłumaczy mi jedna ze współorganizatorek happeningu i pokazuje swoją tablicę, na której widnieje skreślona liczba 218 ze znakiem paragrafu oraz drugą z napisem „My body, my choice” (Moje ciało, mój wybór) – chcemy mówić do wszystkich mieszkańców Berlina i do wszystkich, którzy nas usłyszą, że jesteśmy za tym, aby kobieta w każdej sytuacji mogła decydować czy chce urodzić czy nie.
Kiedy dopytuję, który to już ich happening i czym się kierują wybierając jego datę odpowiadają krótko i niezwykle otwarcie:
Robimy to już od 4 lat i zawsze w dniu w którym fundamentaliści organizują ten swój marsz dla życia. Idziemy tam do nich i staramy się ich zakrzyczeć. Ja wiem, że jest demokracja, ale uważam że takie marsze powinny być nielegalne, bo nikt nie ma prawa mówić mi co mogę, a co nie.
Potem udało mi się nawet porozmawiać z główną organizatorką happeningu. Była to miła starsza pani, która poza utartym frazesem, że angażuje się w organizację tego happeningu, bo chce uświadomić ludziom, że nie każda kobieta musi chcieć dziecka, podzieliła się ze mną opinią na temat berlińskiego marszu dla życia:
To jest nie do pomyślenia, żeby w centrum Berlina gromadziła się tak wielka grupa konserwatystów, z nazistowskimi zapędami.
Wtedy nie wytrzymała stojąca obok niej kobieta i dodała:
Nie możemy na to pozwolić. Mamy demokrację, więc mają prawo się organizować, ale my musimy ich powstrzymać, to fundamentaliści rozsiewający propagandę.
Następnie zaczęło się rozdawanie baloników z symbolem Afrodyty, które to trafiły w ręce nie tylko uczestników happeningu, ale również chińskich turystów zwiedzających Berlin, a także wycieczki szkolnej, która nie była zbytnio świadoma z jakiej to okazji została obdarowana tymże prezentem. Gdy rozpoczęły się przemówienia ze sceny, postanowiłam przenieść się przed Reichstagiem i zobaczyć frekwencję wśród uczestników Marszu dla Życia, który miał wkrótce wyruszyć. Po drodze minęłam grupę bębniarzy, ubranych na różowo mężczyzn i kobiet, hałasujących i wykrzykujących hasła pod adresem uczestników marszu. Nagle pojawiła się policja i zaczęła ich bardzo zdecydowanie kierować w odwrotną stronę. Nauczeni doświadczeniem poprzednich lat wiedzieli, że ci ludzie chcą swoją obecnością i hałasem zakłócić uczestnictwo w marszu dla życia. Gdy dotarłam pod Reichstag zobaczyłam plac otoczony bramkami, a przy nich policję obserwującą każdego przekraczającego ogrodzony obszar i gotową na ewentualną prowokację. Gołym okiem było widać, że uczestników marszu dla życia jest więcej niż ich przeciwników, mało tego jest ich więcej niż zaobserwowałam w poprzednich latach. Weszłam w tłum i pytałam dlaczego tu przyszli i czy nie przeszkadza im, że rok w rok ktoś usilnie przeszkadza im w przejściu tym marszem w ciszy (Dla przypomnienia, ten milczący pochód w Berlinie jest marszem w ciszy, jego uczestnicy niosą w dłoniach białe krzyże będące symbolem dzieci utraconych).
Mam 5 dzieci i uważam, że życie to najcenniejszy dar od Boga. Nie mogę zrozumieć jak ktoś może chcieć śmierci dziecka. Nie mam problemu z tymi ludźmi, którzy każdego roku przychodzą tu przeszkadzać w pochodzie tego marszu, bo jeśli ma się w swoim sercu pokój, to naprawdę to nie przeszkadza – powiedział mi Leon, który na marszu jest wolontariuszem już po raz trzeci.
Życie jest prawem każdego człowieka, nikt nie może go odebrać nikomu. Życie jest naszym darem od Boga – twierdziła inna uczestniczka, która chodzi na berliński Marsz dla Życia od początku.
Nie wszyscy jednak byli tak skorzy do rozmowy ze mną. Dwie młode dziewczyny nie chciały ze mną rozmawiać, twierdząc że wykorzystam ich wypowiedzi w złej intencji. Dopiero gdy pokazałam im różaniec, który miałam ze sobą uwierzyły mi i powiedziały:
Przyszłyśmy tu zaprotestować przeciwko aborcji dokonywanej na dzieciach. Ja rozumiem, że niektóre kobiety chcą walczyć o prawo do swojego ciała, ale tu chodzi o życie niewinnego dziecka!
Parę minut przed 14 uczestnicy Marszu dla Życia stworzyli zwarty szyk i wyruszyli w otoczeniu policji na ulice Berlina. Już za pierwszym zakrętem czekała na nich „niespodzianka”: na całej szerokości ulicy rozsiedli się ludzie z tęczowymi flagami, których wcześniej widziałam na happeningu, nie minęło jednak 5 minut, gdy każdy z nich osobiście został brutalnie ściągnięty przez policję z trasy marszu i odprowadzony na bezpieczną odległość. Musiałam przyznać, że po raz pierwszy widziałam, żeby niemiecka policja tak szybko zareagowała. Wszystkich kolejnych protestujących odciągali na bezpieczną odległość tak, że ich gwizdy były dużo mniej słyszalne i niepokojące niż w poprzednich latach. Jednak im marsz szedł dalej tym było co raz trudniej. Protestujący wyskakiwali niespodziewanie z różnych stron uliczek, stawali z brzegu ulicy pluli i pokazywali wymownie środkowy palec każdemu kto podniósł na nich wzrok. Młode kobiety skandowały głośno „Moje ciało, mój wybór”, a także wiele obraźliwych haseł pod adresem uczestników marszu. Nie obeszło się również jak co roku bez obrażania Kościoła, bez wulgarnych makiet i rzucania w niemieckich obrońców życia confetti. W pewnym momencie oberwało się nawet samej policji, być może za zbytnie zaangażowanie w ochronę marszu. Sytuacja zrobiła się tak napięta, że pochód zatrzymał się i po krótkiej konsultacji policji z głównym organizatorem musiał zmienić swoją trasę.
Przyznam szczerze, że obserwując tłumy protestujących, ganiających się z policją wokół kordonu marszu dla życia uśmiechnęłam się pod nosem. Naprawdę robią to w imię demokracji? Przecież to jakaś parodia tego jakże powszechnego ustroju.
Po długiej i męczącej psychikę trasie, (bo maszerowanie w tłumie, który ludzie dookoła wyzywają od najgorszych, nie należy do najprzyjemniejszych) doszłam do jednego wniosku:
Niemieccy aktywiści jeszcze nie słyszeli o popularnej w Polsce akcji „Przekażmy sobie znak pokoju”.
Anna Suchy